W obliczu coraz zimniejszych dni marzymy o ciepłych promieniach słońca, ale niestety pogoda na to nie pozwala. Cóż poradzić? Możemy ułożyć się w fotelu, z herbatką oraz książką „Ptaki ciernistych krzewów” Colleen McCullough. Gorący klimat Australii, piękne widoki, owce oraz romans, który nie powinien mieć miejsca.
„Ptaki…” to powieść opisująca perypetie rodziny Clearych od roku 1915 do 1969. Główna bohaterka – Meggie – dorasta jako jedyna dziewczynka w wielodzietnej rodzinie. Poznajemy jej życie w Droghedzie, patrzymy jak dojrzewa oraz kosztuje zakazanego owocu miłości.
Mimo że książka do najkrótszych nie należy, czytało się ją szybko i przyjemnie. Meggie dorasta, jej miłość do przystojnego księdza Ralpha de Bricassart powoli zmienia się z czysto platonicznej do szczerej i wiernej, której pozazdrościłaby jej niejedna para. Historia w wielu momentach ściskała za gardło i wzruszała do łez, czasami miałam ochotę potrząsnąć bohaterami za ramiona i przemówić im do rozumu, ale uważam, że to czyni z „Ptaków…” książkę wartą przeczytania. Pokazuje, że świat nie zawsze jest piękny i rzadko otrzymujemy to, co chcemy.
Carrie White – brzydka, przysadzista, pryszczata licealistka. Introwertyczka, kozioł ofiarny, bez ojca, wychowuje się z matką – fanatyczką religijną. Zna ją cała szkoła i wszyscy z niej szydzą, wytykają palcami, bazgrzą na ławce. Oto główna bohaterka książki „Carrie” autorstwa Stephena Kinga.
Od początku do końca czytelnik dostaje kolejne dowody nienormalności Carrie i wie, co czeka go na ostatnich stronach. Fabuła z życiem licealistki jest przerywana tekstem w formie artykułów opisujących tajemnicze zdolności telekinetyczne oraz wydarzenia z Nocy Zagłady. Pomysł bardzo ciekawy, przybliża nam postać i otoczenie Carrie już po pamiętnym balu absolwentów.
Książka nie zawodzi w żadnym aspekcie. Została napisana obrazowo oraz z rozmysłem jak przystało na mistrza horroru. Historia ta zmusiła mnie do częstego gdybania: „co by się stało, gdyby nie matka Carrie?”, „czy gdyby nie to jedno wydarzenie, Carrie w końcu stałaby się normalną licealistką?”. Niestety nie dane czytelnikowi poznać odpowiedzi na te i wiele innych pytań.
Życie będące filmem. Jakby nie patrzeć w obu przypadkach występuje wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Mamy fabułę, miejsca, czas i bohaterów ważnych oraz ważniejszych. Dla Pata z książki Matthew Quicka „Poradnik pozytywnego myślenia” życie jest właśnie taką produkcją, która na pewno zakończy się happy endem, czyli powrotem byłej żony.
Pat wraca do domu z „niedobrego miejsca” i natychmiast zabiera się do realizacji upragnionego celu. Pisze dzienniki (żeby Nikki mogła poznać jego życie podczas rozłąki), czyta książki (w końcu Nikki kocha czytać), dba o formę (Nikki lubi facetów z ładną rzeźbą!), ćwiczy bycie miłym (przecież Nikki nie toleruje grubiaństwa) oraz jada kolorowe tabletki. Niestety nie jest to tak proste, jakby się wydawało. Pat musi zmierzyć się z ojcem, własną agresją oraz Tiffany – kobietą tak samo niereformowalną jak on.
Ze względu na to historia jest bardzo pozytywna i ujmująca. Potrafi rozbawić do łez oraz wciąga tak mocno, że zapomnisz nawet o spotkaniu lub psie!
Kto nie zna Czerwonego Kapturka łapka w górę! Och? Nikt się nie zgłasza? Cudnie! W takim razie mogę powiedzieć to:
Panie i panowie, mam zaszczyt przedstawić wam książkę „Dziewczyna w czerwonej pelerynie” spod pióra Sary Blakley-Cartwright! Jest to historia będąca reinterpretacją przygody Czerwonego Kapturka. Mamy dziewczynę o imieniu Valerie, która żyje z rodziną we wsi, gdzie dokładnie co miesiąc składa się żywe ofiary dla Wilka. Posiada kochającą babcię, mieszkającą w środku lasu oraz przyjaciela z dzieciństwa – społecznego wyrzutka Petera.
Pewnego dnia siostra Valerie zostaje zabita przez Wilka, co wywołuje powszechny popłoch. Skutkuje to przybyciem do wsi doświadczonego pogromcy wilkołaków, który uzmysławia ludziom, że bestia żyje pośród nich w ludzkim ciele.
Cała historia skupia się na polowaniu na Wilka i jest skonstruowana tak, że nawet pomimo wskazówek do samego końca nie można się domyślić, kto jest bestią. „Dziewczyna…” to jedna z tych książek, których nie zapomina się do końca życia.
„Tajemnica Rajskiego Wzgórza” Elizabeth Goudge jest książką przeciętną, ale posiada swój urok.
Jest to historia trzynastoletniej Maryni Merryweather, która przyjeżdża do uroczego Księżycowego Dworu i musi zmierzyć się z dziwnymi wydarzeniami. Prawda jest jednak taka, że w tych wszystkich tajemnicach jest dziwoty tyle, co kot napłakał. Razem z główną bohaterką poznajemy Robina – przyjaciela Maryni, dowiadujemy się, że pies tak naprawdę jest lwem oraz odkrywamy sekret sir Beniamina, a to wszystko zostaje nam zaserwowane w sielankowej otoczce dworku i jego mieszkańców.
Książka mnie nudziła od początku do końca. Została napisana prostym językiem, nie występują w niej żadne intrygi lub zwroty akcji. Posiada bardzo prostą fabułę, więc jej pozytywny odbiór będzie w dużej mierze zależny od wieku czytelnika. Dla mnie nie było w niej nic ciekawego i godnego polecenia.
Richelle Mead w swojej serii książek „Akademia wampirów” stworzyła całkowicie inny świat. Świat, który zaczyna się wraz z zapadnięciem zmroku, usytuowany w lesie niedaleko Gór Skalistych.
W akademii świętego Władimira uczą się moroje, czystej krwi wampry oraz dampiry. Główna bohaterka, Rose należy do klasy dampirów i szkoli się, żeby w przyszłości zostać strażnikiem swojej najlepszej przyjaciółki, Lissy, z którą połączyła ją psychiczna więź.
Większa część książki opisuje aklimatyzowanie się dziewczyn w szkole, z której wcześniej uciekły, ich problemy miłosne oraz zmaganie się z prześladowcą Lissy. Znacznie ciekawiej robi się już pod koniec, gdy wróg dziewczyny w końcu się ujawnia.
„Akademia wampirów” jest napisana przystępnym językiem, bez zbędnych udziwnień. Z powodu narracji pierwszoosobowej można się wczuć w sytuację Rose. Z przyjemnością czytało mi się wszystkie cięte uwagi dampirzycy oraz o jej relacji z Dymitrem. Książka nie jest moją ulubioną, ale zdecydowanie ma w sobie to „coś”.
„Intruz” Stephanie Meyer zrobił niemałą furorę na świecie. Opowiada historię Wagabundy, duszy wszczepionej do ciała Melanie. Wagabunda oraz inne dusze żyją, udając ludzi. Pracują, pobierają się, mają dzieci. Niestety głównej bohaterce nie jest to dane. Nigdzie nie znalazła dla siebie miejsca i teraz także się na to nie zanosi. Melanie okazała się być bardzo upartym żywicielem, który nie chciał oddać jej swojej świadomości. Razem przemierzyły pustynię w poszukiwaniu Jareda, ukochanego Mel oraz jej młodszego brata.
Książka jest typowym „love story”, wręcz idealnym dla kogoś, kto chce po prostu usiąść i się nie zamęczyć. Co prawda pierwsze sto stron było nudne i prawie usypiałam, ale z czasem akcja się rozkręcała, a ja nie wiedziałam komu mam kibicować; Jaredowi czy Ianowi. Wiem, że nawet po upływie wielu lat będę czuła sentyment do „Intruza” oraz wykreowanego przez autorkę świata.
W gimnazjum Teiko była drużyna koszykówki jakich mało. Wszyscy utalentowani i ambitni, więc sześcioosobowy skład szybko nazwano Pokoleniem Cudów. Teraz rozeszli się różnych liceów, by stanąć przeciw sobie w zawodach krajowych i wybrać najlepszego.
Do liceum Seirin dostał się „szósty zawodnik widmo”, o którym krążyły legendy, Kuroko. Drużyna koszykówki z entuzjazmem go przyjmuje, a wtedy okazuje się, że pod względem talentu jest z nim gorzej niż kiepsko. Mimo wszystko razem z przyjaciółmi bierze udział w zawodach i stawia czoła kolejnym, coraz silniejszym Cudom.
Tadatoshi Fujimaki w swoim cyklu „Kuroko’s basket” zaserwował czytelnikom bohaterów o równie barwnych charakterach co ich włosy. Począwszy od tytułowego Kuroko („kuro” – czarny, mimo że jego włosy są błękitne), poważnego, zjawiającego się znikąd jak duch nastolatka, a na Imperatorze, znanym z uwielbienia do nożyczek, Akashiego („aka” – czerwony) kończąc.
Seria jest niezwykle zabawna i lekka. Kreska do najładniejszych nie należy, ale da się przyzwyczaić i cieszyć wspaniałą fabułą.
Trylogia „Władca pierścieni” autorstwa J.R.R. Tolkiena nie należy do tych, które czyta się łatwo – szczególnie młodszym czytelnikom. Każda książka z osobna zawiera od groma opisów, które momentami wręcz usypiają, pojawiają się również nazwy i imiona, które trudno zapamiętać za pierwszy razem (o wymowie nie wspominając!). Jednak gdy człowiek przyzwyczai się do stylu, dech zapiera mu rozbudowany świat, nietuzinkowi bohaterowie oraz wspaniała fabuła.
Dziewięcioosobowa drużyna została powołana, żeby zniszczyć pierścień w Górze Przeznaczenia. Połączeni niemal przez przypadek, ale rozwinęły się między nimi więzi, których nie da rady przerwać nawet śmierć.
Wszystkie trzy tomy były tak obrazowo napisane, że z wielkim trudem rozstawałam się z serią. Właśnie dlatego najwięcej łez wylałam podczas czytania „Powrotu króla”, gdzie akcja zbliżała się już do rozwiązania. Jak miałabym żyć bez przepięknych krajobrazów Śródziemia lub ujmujących głos przyjaźni? „Władcę pierścieni” serdecznie polecam wszystkim, którym nudzi się już szara rzeczywistość.
10. Magdalena Cichy31 grudnia 2015 20:03
10. Magdalena Cichy31 grudnia 2015 20:03
W książce „Okaleczona” Cathy Glass opowiada o swoich przeżyciach z Dawn. Cathy i jej mąż są rodzicami zastępczymi, a na dokładkę niedawno urodziło im się pierwsze dziecko. Trafia do nich Dawn Jennings, stwarzająca pozory grzecznej dziewczynki, ale niedługo wychodzi szydło z worka. Ten „aniołek” notorycznie wagaruje, zadaje się z typkami spod ciemnej gwiazdy, oszukuje i dokonuje samookaleczenia, by w końcu podjąć się dwóch prób samobójczych.
Opowieść teoretycznie powinna wywrzeć na mnie wrażenie, ale się to nie sprawdziło. Znacznie częściej byłam wściekła na Dawn oraz jej opiekunów, niż wzruszona historią skrzywdzonego przez los dziecka. Sprawy nie polepszały relacje z wydarzeń, przez które miałam wrażenie, że normalnym jest wychodzenie trzynastolatki wieczorami i wracanie pijanej po dziesiątej – lub wcale. Nawet po włamaniu do domu państwa Glass, które nastąpiło z powodu Dawn, Cathy i John stosowali tę samą wymówkę: „nie chcemy pogarszać naszej relacji”, „zostawimy to policji”. Podsumowując: książka była nudna. Lub może mi brakuje odpowiedniej wrażliwości, by ją zrozumieć?
Opowieść teoretycznie powinna wywrzeć na mnie wrażenie, ale się to nie sprawdziło. Znacznie częściej byłam wściekła na Dawn oraz jej opiekunów, niż wzruszona historią skrzywdzonego przez los dziecka. Sprawy nie polepszały relacje z wydarzeń, przez które miałam wrażenie, że normalnym jest wychodzenie trzynastolatki wieczorami i wracanie pijanej po dziesiątej – lub wcale. Nawet po włamaniu do domu państwa Glass, które nastąpiło z powodu Dawn, Cathy i John stosowali tę samą wymówkę: „nie chcemy pogarszać naszej relacji”, „zostawimy to policji”. Podsumowując: książka była nudna. Lub może mi brakuje odpowiedniej wrażliwości, by ją zrozumieć?