Książniczka

1. Anonymous30 listopada 2016 20:29

Miłość. Miłość? Najpowszechniejsze z uczuć niby wszystkim znane. Ale czy je dobrze rozumiemy? Wydaje się bardzo proste. Powiedzieć kocham. Dołącz tu jeszcze nienawiść… Ohh, niebezpieczna mieszanka. Czytając „Hopeless” nie wiedziałam co to naprawdę jest miłość i jakie pociąga ona za sobą konsekwencje. Wszędzie się o tym czyta, ale prawda jest taka, że o prawdziwą miłość trudno w dzisiejszym świecie, otoczonym prze żałosne filmy i masmedia. Na bok odrzucony został rozum, a wprzód poszły emocje i życie chwilą. Nie wiem jednak, czy takie podejście zaprowadzi do szczęścia. Chyba tylko powierzchownie. I, zaskakujące, to właśnie w „Hopeless” można zaobserwować pewne zjawisko. Zjawisko pełnego uczucia, w którym byle przeszkoda nie jest w stanie zniszczyć czegoś tak trwałego, jak pełna dobroci i zrozumienia miłość. Prawdziwa. I po raz kolejny można udowodnić, że miłość jest jak kwiat, który trzeba pielęgnować... Trzeba z nim przejść zarówno mroźną zimę, kolorową jesień i ciepłe lato.

Książniczka


2. Anonymous30 listopada 2016 20:43

Nie słyszeć? Owszem, miewam czasami takie zastaje, ale chyba nie wyobrażam sobie całego życie, bez odgłosu strumyka, śpiewających ptaków czy muzyki. A już w szczególności muzyki. Dlatego byłam pełna podziwu dla bohatera książki „Maybe someday”. Było to dla mnie coś fascynującego… nie wiem, może innego, nowego? Zachwycające okazuje się, jak postrzegają nas ludzie, którzy mają zaburzenia któregoś ze zmysłow. A tu jeszcze tworzyć muzykę, bez jej usłyszenia. Dla mnie coś niemożliwego. I w tym właśnie momencie pojawia się znikąd… Niestety bez niespodzianek – miłość. I mimo tego, że nie przepadam za powieściami, w których miłość płynie strumieniami, książki Colleen Hoover czytam w ciągu jednego popołudnia. No może dodając noc. Dla mnie każda jej lektura niesie za sobą jakieś doświadczenie. Piękne doświadczenie. Za to pokochałam „Maybe someday”. Może wy też ją pokochacie?

Książniczka


3. Anonymous30 listopada 2016 20:57

Akceptacja to coś, o co ludzie walczą w całym swoim życiu. Czasem nie zauważają niczego poza tym, co skutkuje problemami, stresem… Jednak w „Gwiazd naszych wina” nie tyle chodzi o akceptację, co o zaakceptowanie - swojej choroby.
Najpierw trzeba to pojęcie zrozumieć, ponieważ życie ze świadomością bliskiej śmierci, smutku najbliższych, nie przeżycia jedynego i niepowtarzalnego okresu swojego życia, i nie zaznanie prawdziwej miłości. O to z czym muszą borykać się młodzi ludzie, których śmierć już puka do drzwi. I owszem, nie zauważają niczego poza jednym. Tylko tym czymś nie jest wzrok innych ludzi, a tak naprawdę bliscy. Zaskakujące jak wiele możemy nauczyć się od zwykłej książki, napisanej w taki sposób, by zwrócić uwagę każdego czytelnika. I obojętnie jak byś się starał, nie powstrzymasz tej jednej, błąkającej się w oku łezki. Tylko zamiast skupić się na niej, lepiej pomyśleć nad swoim życiem… i w końcu je docenić.

Książniczka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz